sobota, 30 lipca 2011

"Tysiąc dni w Wenecji" Marlena de Blasi

Smakowita książka podróżnicza o dojrzałej kobiecie, która rzuca wszystko, by po pokonaniu Atlantyku zacząć nowe życie u boku wenecjanina o jagodowych oczach...

c.d.n.

środa, 13 lipca 2011

Obietnica poprawy

Przepraszam moich czytelników za brak świeżych postów i powiewu przewracanych kartek oraz nieopowiedzenie bajki dla dorosłych. Ostatnio dużo się wokół mnie dzieje i nie zawsze książka jest moim sposobem na wyciszenie. Obiecuję poprawę. Muszę tylko wyrwać dla siebie wystarczająco dużo czasu by móc spokojnie skupić się na stukaniu w klawiaturę.

Z wakacyjnym pozdrowieniem
I.

środa, 27 kwietnia 2011

„Dziecko Holocaustu” Jack Kuper

Po dość długiej przerwie - poważna książka. „Dziecko holocaustu” znalazłam na kiermaszu w osiedlowej bibliotece, a że interesuje mnie tematyka II wojny światowej i kosztowała bardzo mało (całe 2 złote!) to postanowiłam, że chcę ją mieć na swojej półce. To zastanawiające, ale po żmudnych poszukiwaniach w Internecie znalazłam tylko jedną opinię na jej temat - pozytywną zachęcającą do jej przeczytania. Gdybym wpisała tytuł jakiejś kobiecej powieści pewnie wyskoczyłoby mi kilkadziesiąt recenzji...
 
„Dziecko holocaustu” to autobiografia Jack'a Kuper'a, a w istocie Jankełe Kuperbluma. Nie będę wnikać w szczegóły treści, ponieważ mogłabym się pogubić w wydarzeniach. Nie znaczy to, że fabuła jest zagmatwana. Jest prosta i opowiada o losach małego żydowskiego chłopca w latach okupacji. Kubuś, bo tak każe siebie nazywać, to bardzo wrażliwe dziecko o bujnej wyobraźni. Stracił swoich bliskich, więc z pomocą dobrych ludzi próbuje przeżyć wojnę. Ukrywa się przed Niemcami w stogach siana, w piwnicach, na strychach, udaje Polaka. Za kawałek chleba i schronienie wynajmuje się u chłopów do pracy na wsi.

Te doświadczenia wyostrzają w nim zmysł sprytu i przebiegłości. Mimo paraliżującego strachu jego instynkt życia podpowiada mu, żeby się nie poddawał i szedł naprzód. Kubuś w końcu dochodzi do momentu kiedy nie wie kim naprawdę jest. Ciągłe kłamstwa by ukryć swe żydowskie pochodzenie sprawiają, że zatraca swoją tożsamość. Modli się jak katolik, chodzi do kościoła, a nawet chce zostać ochrzczony. Ma wyrzuty sumienia, że oszukuje ludzi, którzy go przygarnęli, opiekują się nim jak własnym synem, a nawet chcą przyjąć do rodziny jako prawowitego jej członka. Do tego wszystkiego dochodzą najzwyczajniejsze problemy związane z dojrzewaniem.

To wszystko składa się na przejmującą lekturę o strachu, głodzie, pragnieniu życia, kłamstwach, ciągłej ucieczce i prawdziwej ludzkiej naturze. Czy za żywność można wydać własnego ojca? Czy bez wyrzutów sumienia można grabić zburzone domy, w których jeszcze do niedawna tętniło życie? Instynkt przetrwania potrafi zmienić człowieka nie do poznania. Każe kłamać w żywe oczy, wykorzystywać ludzką dobroć i dawać obietnice bez pokrycia. Jankełe Kuperblum uciekł z Polski po wojnie mając 15 lat. Trafił do Kanady, gdzie ułożył sobie życie jako producent i reżyser. Jemu się udało, ale ilu chłopców w jego wieku skończyło w komorze? Gorąco polecam tę książkę.

czwartek, 24 marca 2011

„Wróbel nie spadnie…” Linda Nichols


Tytuł książki nawiązuje do cytatu z Ewangelii według św. Mateusza: „Bez woli Ojca waszego żaden wróbel nie spadnie na ziemię”. Powieść opowiada o zagubionych duszach. Jedną z nich jest Mary Bridget Washburn, która w przeszłości pomagała przy produkcji narkotyków, drugą - Alasdair MacPherson, pastor kościoła prezbiteriańskiego. Łącznikiem między nimi staje się córka pastora Samantha, która na tablicy z ogłoszeniami parafialnymi przypina kartkę z napisem „Pomóż mi, Boże”. Mary rozpoznaje w tej dziewczynce samą siebie i postanawia jej pomóc w myśl cytatu, że nie pozwoli pisklęciu wypaść z gniazda i spaść na ziemię.

Mary Bridget ma, delikatnie mówiąc, pod górkę. Jej matka zachorowała i zmarła, ojciec zaczął pić, pojawiły się długi, głód i kłótnie. W końcu opieka społeczna zabrała jej trójkę rodzeństwa do domu dziecka. Trafia w złe towarzystwo, na niewłaściwego faceta i zajęcie, które nie przynosi chluby. W końcu uświadamia sobie, że ma tego dosyć i postanawia uciec, ale jak tu odejść od narkomanów? Obmyśla plan i kupuje sfałszowane dokumenty na nazwisko Bridie Collins. Udaje jej się ucieczka jak i zabranie utargu ze sprzedaży narkotyków. Niestety po drodze do Alexandrii ktoś jej kradnie torbę z pieniędzmi. W kieszeni ma tylko resztę wydaną z zakupu farby do włosów i biletu autobusowego. Postanawia powiadomić policję i podaje jej informacje, gdzie może znaleźć przyczepę-laboratorium i ludzi odpowiedzialnych za ten bałagan. Dojeżdża do Alexandrii, gdzie znajduje mieszkanie i pracę. Ma nadzieję, że wszystko jakoś się już ułoży.

Alasdair MacPherson odziedziczył po ojcu średniej wielkości parafię. Codziennie udziela audycji radiowych, prowadzi własny miesięcznik, konferencje, seminaria, badania biblijne, pisze książki. Będąc tak zajętym próbuje ukoić ból po stracie żony. Nawet 13-letnia córka Samantha i dwuletnie bliźnięta Cameron i Bonnie nie potrafią mu w tym pomóc. Do tego dochodzą skargi parafian, że pastor bardziej interesuje się swoim imperium niż ich potrzebami i dlatego powinien odejść. Któregoś dnia do jego domu trafia Bridie…

Poza tą dwójką jest jeszcze parę wyrazistych bohaterów. Lorna, najmłodsza siostra pastora to kobieta zakompleksiona, przytłoczona autorytetem starszych sióstr i opuszczona przez męża. Przy tym jest niezwykle ciepła i serdeczna. To ona z poświęceniem zajmuje się bratankami kiedy kolejne opiekunki rezygnują z pracy. Pracuje na dwóch etatach by spłacić długi narobione przez byłego męża. To dzięki niej rusza machina, która wszystko zmieni w życiu nie tylko mieszkańców plebanii MacPhersonów.

Jonah Porter mieszkał z wujem w sąsiedztwie Mary Bridget. Jego rodzice rozwiedli się, bracia rozjechali po świecie. Wkrótce zmarł jego wujek. Wpadł w narkotyki. Mary wydawało się, że są do siebie bardzo podobni i dlatego zostali parą. Jonah stał się dla niej oparciem. Namówił ją, żeby razem wyjechali i produkowali matamfetaminę. Za sprawą anonimowego telefonu Mary posłała go i jego wspólnika za kratki. Jonah pełen nienawiści poprzysiągł sobie, że jak tylko wyjdzie z więzienia odzyska pieniądze i zabije byłą dziewczynę.

Moją ulubioną bohaterką jest jednak babcia Mary – Hattie. To pełna ciepła, schorowana przez artretyzm staruszka, która nawet w chwili zagrożenia potrafi głosić słowo Boże.

Byłam w podłym nastroju kiedy sięgnęłam po zbiór książek wybranych Reader’s Digest. Potrzebowałam czegoś lekkiego na pocieszenie i podniesienie na duchu. „Wróbel nie spadnie…” może natchnąć pozytywną energią, przypomnieć, że są dobrzy ludzi, którzy chcą innym pomóc nie wiedząc przy tym, że robią coś dobrego dla siebie. Uczy, że kłamstwo ma krótkie nogi, a prawda wyzwala. Czasem warto jest zaryzykować i odkryć się przed kimś by w końcu odzyskać spokój wewnętrzny. Mimo wielu pozytywnych emocji jakie biją z tej książki muszę jednak przyznać, że fabuła jest przewidywalna, a dialogi niekiedy zbyt wyreżyserowane. „Wróbel nie spadnie…” zaliczam do wyciskaczy łez, z którymi można przyjemnie spędzić czas.

poniedziałek, 14 marca 2011

„Marina” Carlos Ruiz Zafón


Carlos Ruiz Zafón po „Cieniu wiatru” i „Grze anioła” po raz kolejny zaserwował swoim czytelnikom porcję tajemniczości. Akcja toczy się oczywiście w malowniczej Barcelonie w maju 1980 roku. Głównym bohaterem jest samotny 15-letni Óskar Drai, który chodzi do szkoły z internatem. Rzadko go odwiedzają rodzice, tak naprawdę ma tylko jednego przyjaciela. To przeciętny uczeń, który nie przepada za siedzeniem w pokoju i ślęczeniem nad książkami. Zamiast tego lubi wymykać się na długie spacery po pustyni Sarriá, gdzie stoją jeszcze w większości zrujnowane okazałe rezydencje. Wkroczenie do jednej z nich okaże się dla niego początkiem prawdziwej przygody. Po przekroczeniu bramy, wydawać by się mogło opuszczonej willi, w jego ręce trafia piękny zegarek. Wydaje mu się, że jest on sam w pokoju, aż tu zauważa ruch na fotelu. Przerażony wybiega z willi. Dopiero po powrocie do internatu dostrzega, że zegarek został w jego ręku. Postanawia wrócić i go oddać.

W ten sposób poznaje Marinę, córkę malarza Germána. To daje początek przyjaźni, a później zalążek miłości. Óskar ulega namowie dziewczyny, aby odkryć pewną tajemnicę i udaje się z nią na cmentarz, którego nie ma na mapie. Tam dostrzegają tajemniczą damę w czerni, która odwiedza bezimienny grób z wyrytym w marmurze rysunkiem przedstawiającym czarnego motyla z rozpostartymi skrzydłami. Śledząc ją odkrywają dziwny budynek z oranżerią. Po wejściu do niego odkrywają, że z sufitu zwisają nieukończone manekiny – brakuje w nich rąk, nóg, oczu, tułowia, a wpadający do środka powiew powietrza porusza nimi wywołując złowrogi dźwięk. W biurku znajdują stary album ze zdjęciami ludzi o zniekształconym wyglądzie. Nagle jedna z kukieł się porusza…

„Marina” nawiązuje do historii Frankensteina. Czyta się ją z dreszczykiem napięcia. Młodzi bohaterowie poznają historię związku Michała Kolvenika i Evy Irvinowej. Ciekawość wpędza ich w wir niebezpieczeństwa i okrucieństwa. Kiedy ciężko chora Marina leży w szpitalu ten przynosi jej Kronikę, w której ma zapisać makabryczną historię pary kochanków. Powieść ta jest napisana w formie wspomnień dorosłego już Óskara. To nie jest pogodna książka, wręcz przeciwnie – jest ponura, przygnębiająca, pełna cierpienia i grozy. Efekt ten wzmacnia sceneria podupadłych rezydencji Barcelony z Teatro Real na czele. „Marina” opowiada o próbach „bawienia się w Pana Boga”, czyli przywracaniu do życia umarłych dzięki specjalnemu eliksirowi życia. Czy można oszukać śmierć? Jak wielką cenę trzeba za to zapłacić? Czy w imię miłości można strzelić do bliskiej osoby?

Miałam mieszane uczucia po lekturze „Mariny”. Nie ma w niej tej magii, którą mnie Zafón wcześniej tak zachwycił w „Cieniu wiatru”. Przewija się w niej śmierć, cierpienie, tragedia, próby znalezienia sposobu na życie, poszukiwanie bratniej duszy. Wszystkie dobre uczucia są jednak przekreślone. Ma się wrażenie, że to streszczenie koszmarnego snu. Czytałam ją do poduszki i szczerze mówiąc miałam później problemy z zaśnięciem.

czwartek, 3 marca 2011

„Córka czarownic” Dorota Terakowska

To powieść dla dzieci i młodzieży, ale i dorosły czytelnik znajdzie w niej coś dla siebie. Opowiada o złotowłosej dziewczynce o niebieskich oczach wychowywanej przez czarownice. Dziecko nie zna swoich rodziców, nie wie co to miłość matczyna, nie ma pojęcia o swoim pochodzeniu ani przeznaczeniu. Co parę lat wędruje w Wysokie Góry Wielkiego Królestwa, gdzie opiekę nad nią przejmuje kolejna z czarownic – Sióstr Starszych. Ale od początku.

Wielkie Królestwo, gdzie przyszło jej żyć przez stulecia było bogatą i piękną krainą. Początkowo składało się z mniejszych plemion i państewek by w końcu zjednoczyć swe siły i utworzyć potężne królestwo, które oparłoby się sile najeźdźców. Z władców poszczególnych krain Święty Kamień wybrał króla z rodu Luilów (kandydat musiał wejść na Kamień i jeżeli ten nie dopatrzył się w nim skazy, a dostrzegł w nim cechy należne władcy nie zrzucał go z siebie). Ci panowali aż przez 24 pokolenia udoskonalając prawo, medycynę, gospodarkę, handel, rozbudowę miast. Czarownice zamiast być palone na stosie zostały otoczone opieką. Powołano nawet w stolicy Ardżanie Akademię Magiczną, gdzie młode i utalentowane dziewczynki poznawały tajniki magii. Wszystko byłoby idealne, jak w bajce, gdyby nie napaść Najeźdźców z Wielkich Stepów. Niestety, ostatni z królów Luil XXIV wcześniej kazał zakopać do ziemi całą broń i ustanowić Dzień Zakopywania Broni. Bezbronni mieszkańcy Wielkiego Królestwa nie mieli żadnych szans z dzikim, koczowniczym plemieniem, który rabując, niszcząc i mordując przez setki lat doprowadzał do ruiny piękne ziemie królestwa. Tylko Pieśń Jedyna, która zrodziła się z szumu wiatru i kolejno przybywało jej zwrotek dawała nadzieję, że w końcu nadejdzie dzień wyzwolenia.

Nasza bezimienna bohaterka kolejno przechodzi transformację: Dziecko, Dziewczynka, Panienka, Dziewczyna i… Ale nie mogę za dużo zdradzić. Kolejne Czarownice uczą ją podstaw magii, historii Wielkiego Królestwa, poszanowania Matki Natury, ciężkiej pracy i współczucia dla ludzi oraz dumy i wyniosłości. Pokazują jej przy tym wszystkie cztery krańce zniewolonego królestwa. Nie chcą jej zdradzić ani jej imienia ani przeznaczenia. Jasnowłosa wie, że nie może dać się schwytać Najeźdźcom, którymi rządzi okrutny Urgh XIII.

Przyznam się, że na początku „Córka czarownic” dłużyła mi się. Oczywiście czytanie o zamienianiu szyszek w wiewiórki i rozmowy z Gwiazdami było bardzo ciekawe, ale pozbawione akcji. Ożywiałam się kiedy na ich drodze stawali Najeźdźcy, bo wtedy coś się działo. Dziewczynka z Czarownicami początkowo żyła z dala od ludzi, w lesie, w porzuconych chatach bądź pieczarach. Zabroniono jej pokazywać się ludziom i rozmawiać z nimi, ponieważ zawsze mogła zostać w ten sposób zdradzona i wydana żołnierzom Urgha. Nakazano jej opanowanie, więc trudno w niej doszukiwać się emocji. Ona dopiero uczy się tego. Poznaje co to wolność, obowiązki, odpowiedzialność, współczucie i chęć niesienia dobra.

„Córka czarownic” to zgrabna baśń o dobru i złu, nadziei, cierpieniu, wolności i intrygach. Pokazuje w jak prosty sposób można przejść na stronę wroga byle tylko otrzymać więcej chleba dla swojej rodziny. Powieść ta odkrywa dusze ludzkie wskazując jak kruchy jest człowiek i jego natura. Pokrzepia przy tym udowadniając, że ludzie mają różne charaktery i dla niektórych jednak najważniejszy jest honor – wolą umrzeć niż przeciwstawić się swoim wartościom. Czytelnik przeczyta pouczającą bajkę o napaści na sąsiedni kraj, jego niszczeniu, ale i o wiecznie żywej nadziei, że w końcu przyjdzie prawowity następca tronu, który bez rozlewu krwi przywróci krainie jej pierwotny wygląd. A jaki powinien być ten władca? O tym też mówi „Córka czarownic”. Nie wystarczy siła, mądrość, odwaga. Potrzebny jest pierwiastek ludzki – współczucie, miłość do drugiej osoby i bezinteresowna chęć niesienia pomocy. Można gonić za rzeczami materialnymi, ale na tym drugim świecie będą one nieprzydatne, bowiem szczęśliwy umiera ten, który żyje w zgodzie ze swoim sumieniem.

czwartek, 17 lutego 2011

„Dziesięciu Murzynków” Agatha Christie


Dziesięć małych Murzyniątek
Jadło obiad w Murzyniewie,
Wtem się jedno zakrztusiło -
I zostało tylko dziewięć.

Dziewięć małych Murzyniątek

Poszło spać o nocnej rosie,
Ale jedno z nich zaspało -
I zostało tylko osiem.

Rzekło osiem Murzyniątek:

Ach, ten Devon - to jest Eden,
Jedno z nich się osiedliło -
I zostało tylko siedem.

Siedem małych Murzyniątek

Chciało drwa do kuchni znieść;
Jedno się rąbnęło w głowę -
I zostało tylko sześć.

Sześć malutkich Murzyniątek

Na miód słodki miało chęć,
Jedno z nich ukłuła pszczółka -
I zostało tylko pięć.

Pięć malutkich Murzyniątek

Adwokackiej chce kariery.
Jedno się odziało w togę -
I zostały tylko cztery.

Cztery małe Murzyniątka

Brzegiem morza sobie szły,
Jedno połknął śledź czerwony.
I zostały tylko trzy.

Trzy malutkie Murzyniątka

Poszły w las pewnego dnia;
Jedno poturbował niedźwiedź -
I zostały tylko dwa.

Dwu malutkim Murzyniątkom

W słońcu minki coraz rzedną...
Jedno zmarło z porażenia -
I zostało tylko jedno.

Jedno małe Murzyniątko

Poszło teraz w cichy kątek,
Gdzie się z żalu powiesiło -
Ot, i koniec Murzyniątek.

Ot, niewinny wierszyk, ale Agatha Christie potrafiła go zamienić w perfekcyjny scenariusz zbrodni. Na tajemniczą Wyspę Murzynków przypływa dziesięć nieznanych sobie wcześniej osób, które listownie zostały zaproszone przez właściciela U. N. Owena. Na miejscu nie zastają tajemniczego Owena. Służba nie ma pojęcia kim on jest. W jadalni wszyscy słyszą głos nagrany na płytę gramofonową obwieszczający, że o to oni wszyscy zostali postawieni przed sądem. Cała dziesiątka kobiet i mężczyzn wraz z odpłynięciem łodzi zostaje odciętych od świata. Ich wspólną cechą jest ukrywanie sekretu – każde z nich jest odpowiedzialne za cudzą śmierć jednak nigdy nie zostało ukarane. Tajemniczy głos z gramofonu zapowiada ich rychłe ukaranie. Pomimo przeszukania willi i wyspy nie udaje się odnaleźć śladu sprawcy tego teatru. Dramaturgii dodaje dziecięcy wierszyk, który każdy z gości zastaje w swoim pokoju i figurki Murzynków, które wraz ze śmiercią poszczególnych osób po kolei znikają ze stołu w jadalni.

Początek może wydać się czytelnikowi nudny, bowiem autorka opisuje poszczególnych bohaterów, a biorąc pod uwagę ich liczbę mogą się oni mylić. Christie wynagradza to jednak akcją. Zgodnie ze zwrotkami wierszyka giną po kolei goście Wyspy Murzynków. Przeszukanie jej nie przynosi efektu, więc coraz częściej do głów naszych Murzyniątek przychodzi myśl, że mordercą jest jedno z nich. Tylko kto? Gdyby Christie książkę zakończyła na bezowocnym śledztwie policji w sprawie odnalezienia ciał na wyspie pewnie wielu z nas odczuwałoby niedosyt z niezaspokojonej ciekawości No bo kto w końcu zabijał? Kto wymierzał sprawiedliwość? Rozwiązanie przynosi list w butelce…

Sporo słyszałam o książkach Agaty Christie i w końcu postanowiłam je skonfrontować z rzeczywistością. W moje ręce trafiło „Dziesięć Murzynków” i zaczęłam czytać. Z początku z rezerwą – opisy losów naszych bohaterów wydały mi się za długie. Później jednak wszystko zaczyna się rozkręcać. Akcja, gra na emocjach, rosnące napięcie, strach, domysły. Christie odkrywa jedną prawdę – każda zbrodnia zostaje prędzej czy później ukarana, bowiem nawet nasz tajemniczy sprawca ginie.

Wszystko w powieści zostało dokładnie przemyślane - jest logiczne, nie ma rzeczy dziwnych nie pasujących do reszty. Wyspa Murzynków, odcięta od świata, jest idealną scenerią dla teatru morderstw. Zwabione ofiary nie mają gdzie uciec, nie mogą zadzwonić po pomoc, muszą liczyć na siebie - jednak wraz z rozwijającymi się wydarzenia nawet sobie nie mogą ufać, bowiem sprawcą może okazać się ktoś z nich jak np. młoda nauczycielka czy podstarzały sędzia. Możliwości jest wiele, maleją jednak wraz ze śmiercią kolejnych osób. Czy można być aż tak perfidnym, aby upozorować własną śmierć i oszukać przerażonych towarzyszy? Co jest przyjemnego w oglądaniu „kurczenia się” człowieka pod ciężarem ciążącej winy z powodu dopuszczenia do śmierci niewinnej osoby? Wymierzenie sprawiedliwości to jedno, a dręczenie swej ofiary to drugie. Christie subtelnie odkrywa cienie na duszy człowieka.

„Dziesięć Murzynków” całkiem przyjemnie się czyta. To logiczna i uporządkowana powieść o zbrodni i karze, o ludzkiej bezsilności i strachu, o przemożnym pragnieniu przetrwania i oszustwie. Trzyma w napięciu do końca, nie pozwala się oderwać dopóki nie poznamy rozwiązania zagadki. Gorąco polecam.

sobota, 12 lutego 2011

„Księga Cmentarna” Neil Gaiman


Przeglądając w internecie opinie o „Księdze Cmentarnej” natrafiłam na mnóstwo przychylnych głosów i ciepłych słów. Gaiman ma bardzo bogatą wyobraźnię i lekkie pióro, Jego książka jest wciągająca. Pamiętam jak ją czytałam – po pracy w łóżku, przy delikatnym świetle lampki nocnej. Bywało, że czytałam dalej pomimo przekroczenia dziennej dawki lektury, bo i fabuła ciekawa i bohaterowie. Akcja „Księgi…” rozpoczyna się nocą od opisu morderstwa niewinnej rodziny pogrążonej we śnie. Tajemniczy mężczyzna o imieniu Jack trzymając w ręku ostry nóż zbliża się do dziecięcego łóżeczka by zakończyć swoje zadanie – rodzice dziecka i siostra już nie żyją. Odkrywa, że nikogo w nim nie ma. Malec, ledwie półtoraroczny, kierując się niczym nie wyjaśnionym impulsem, wymyka się z domu rodzinnego i udaje na pobliski cmentarz. Nie zdaje sobie wtedy sprawy, że tym samym uniknął śmierci z ręki mordercy. Tam zostaje otoczony opieką przez mieszkańców cmentarza i rozpoczyna się jego przygoda.

„Księga cmentarna” opisuje dorastanie chłopca Nikta Owena (dla przyjaciół Nik). Opiekę nad nim przejmuje stare bezdzietne małżeństwo Owenów. Para, która nie żyje od ponad 200 lat. Strzeże go wampir, który staje się jego mentorem i łącznikiem ze światem zewnętrznym. Ale to jeszcze nic dla Gaimana. Nik otrzymuje swobodę cmentarza, by mógł mieszkać pośród duchów i zjaw. Będąc rezydentem cmentarza musi się nauczyć na nim żyć. Poznaje historie i zwyczaje jej cmentarnych mieszkańców, zdobywa także umiejętności znane tylko im takie jak Znikanie, Strach czy Wędrówka w snach. Pamięta, że w granicach cmentarza jest bezpieczny, jednak za jego murami czai się wciąż tajemniczy Jack, który musi dokończyć zadanie. Wie, że w końcu przyjdzie taki dzień, kiedy będzie musiał stawić czoła swojej przeszłości, ale i również światu rzeczywistemu. Nik jest bystrym uczniem. Uczy się na własnych błędach i wyciąga wnioski z wynikających konsekwencji.

Autor nie wszystko wyjaśnia. Część należy wywnioskować z dialogów, opisów scen. U Gaimana podoba mi się połączenie fantazji z humorem. Wychowanie przez wilki z powieści Kiplinga „Księga dżungli” zastąpił wychowaniem przez duchy i doprawił szczyptą magii. Pojawiają się zjawy, widma, ghoule, wampiry i wilkołaki. Choć powieść rozpoczyna się sceną jak z thrillera to późniejsze wydarzenia przypominają czasem dobrą komedię, a czasem powieść obyczajową. Czytelnik może odczuwać pewien niedosyt, że wątki poboczne nie zostały bardziej rozwinięte. Ot chociażby postać Jacka. Kim jest? Dlaczego zabija? Czym jest jego organizacja? A zagadkowa panna Lupescu, a Silas? Gaiman skupił się głównie na Niku. Ma się momentami wrażenie, że jego charakter jest nieskazitelny. Dla urozmaicenia jednak fabuły autor wprowadził wątek uczucia i przyjaźni. Jak poradzi sobie z tym dorastający Nik?

Z tytułu i początku można odczuć, że powieść będzie mroczna, jednak tak nie jest. Rozjaśniają ją sympatyczne duchy, trudne pytania zadawane przez dorastające dziecko i rodząca się przyjaźń chłopca i dziewczynki. Sam pomysł historii dziecka mieszkającego na cmentarzu i wychowanego przez duchy jest bardzo ciekawy. Kto nie chciałby umieć znikać i pojawiać się niepostrzeżenie, albo wędrówka w snach. No i rozmawianie z duchami. Historii można się uczyć od samych jej świadków, a kaligrafii od prawdziwych mistrzów. To duże ciekawsze niż ślęczenie nad nudnymi książkami i wysłuchiwanie nużących wykładów nauczyciela. Wampiry kojarzą się z zagrożeniem, a tutaj wręcz odwrotnie – z bezpieczeństwem. Tak naprawdę to pogodna książka. Pełna humoru i ciepłych uczuć. Aż chciałoby się pojmować duchy za dobrych ludzi, którzy litują się nad sierotą i zapewniają jej bezpieczne dorastanie. To lektura miła i przyjemna. Nie tylko dla najmłodszych. Zadowoli również dorosłych miłośników fantastyki, którzy chcieliby się czasem oderwać od przytłaczającego świata żywych.

środa, 9 lutego 2011

„Mężczyzna, kobieta i dziecko” Erich Segal


Powieść lekka do „połknięcia” - mało obszerna, napisana prostym językiem, fabuła niczym podejrzana ze scenariusza hollywoodzkiego filmu. I faktycznie nakręcono film na podstawie powieści Segala – pisarz jest również współautorem scenariusza.

„Mężczyzna, kobieta i dziecko” opowiada o wydarzeniach jakie spotkały w wakacje rodzinę Beckwithów - idealną pod każdym względem. Bob, głowa rodziny, to profesor statystyki na Massachusetts Institute of Technology. Sheila jest ciepłą, oddaną i kochającą żoną. Zajmuje się przekładem książek. Poznają się na studiach i zakochują w sobie bez pamięci. Do tego jeszcze mamy dwie córki: 9-letnią Paulę i 12-letnią Jessikę. Gdyby miały one odpowiednio 15 i 18 lat to powiedziałabym, że przedstawiają typową wersję amerykańskich nastolatek, ponieważ ich rozwój intelektualny jest nieadekwatny do ich wieku. Ale o tym później.

Życie Beckwithów toczy się w różowych barwach do czasu, kiedy Bob dostaje telefon z Francji. Dowiaduje się on o śmierci swojej dawnej znajomej, która w wyniku wypadku samochodowego osierociła 9-letniego chłopa. Słowo „znajoma” to zbyt wielkie słowo, ale szybko wyjaśniam dlaczego. Bob 10 lat wcześniej jedzie do Francji, gdzie ma wygłosić wykłady. Przypadkowo podczas demonstracji poznaje lekarkę, z którą nawiązuje romans. Po paru dniach wraca do Stanów, do swojej rodziny i zapomina o francuskiej przygodzie. Ta przypomina jednak o sobie w Momencie kiedy nad Jean –Claudem zawisa widmo pobytu w sierocińcu. Z jednej strony Bob czuje się odpowiedzialny za syna, którego spłodził, z drugiej – boi się wyznać żonie o zdradzie. Zapada decyzja by chłopiec przyjechał na miesiąc wakacji do domu Beckwithów. Początkowo nie ma on się nawet dowiedzieć kim jest dla niego profesor. Następujące po sobie wydarzenia jednak zajmą się i tą kwestią.

To, co nie podoba mi się w powieści Segala to opanowanie jej bohaterów. Sheila, której wydawało się, że wszystko jest idealne - mąż, dzieci, że zaufanie, jakim darzy Boba jest niczym niezagrożone, nagle dowiaduje się, że przez tyle lat była okłamywana. Nie histeryzuje, nie wyrzuca męża z domu, nie wnosi pozwu o rozwód. W takiej sytuacji oczekiwałabym emocji. Prawdziwych, ludzkich emocji, które ukryć może tylko dobry aktor. Sheila nie wygląda mi na takiego, a mimo to pozwala Bobowi żyć w zawieszonej niepewności co będzie dalej. Daje to co prawda odrobinę dramaturgii

Charaktery dzieci Boba i Sheili nie pasują do 9- i 12-latki. Dziewczynki są bardzo bystre i inteligentne jednak zbyt dojrzałe jak na swój wiek. Oczywiście, na wieść o przyrodnim bracie i zdradzie ojca wpadają we wściekłość i nie chcą go nigdy więcej widzieć. Towarzyszy temu jednak myślenie o tym, że ojciec może ich opuścić, żeby zająć się synem, że rozwiedzie się z mamą, bo ta nie będzie w stanie mu wybaczyć. Kiedy jednak Jean-Claude trafia do szpitala te są przerażone i natychmiast zaczynają się martwić o powód rozdarcia w ich rodzinie.

Jean-Claude to bardzo łagodny i grzeczny chłopiec. Lubi czytać książki i przejawia umiejętności do grania w piłkę nożną. Ze swoją mamą lubił spędzać czas w kuchni. Z dnia na dzień jego życie przewraca się do góry nogami. Leci do Stanów na wakacje do znajomego swojej mamy. Nie zdaje sobie sprawy ile tym pobytem zmieni w uporządkowanym domu Beckwithów. Oczyszcza relacje między jego domownikami i podejmuje najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. Powiem szczerze, że zakończenie mnie zaskoczyło. Po takiej fabule spodziewałam się happy endu.

„Mężczyzna, kobieta i dziecko” to powieść o moralności, życiowych decyzjach, odpowiedzialności za drugiego człowieka i rozsądnym myśleniu. Ile rzeczy nie wydarzyłoby się, gdybyśmy pomyśleli dwa razy zanim byśmy coś zrobili lub powiedzieli? Ta książka może uczyć pokory, skłonić nas do refleksji. Nie jest arcydziełem. Dialogi są wymuszone, a zachowania niekiedy sztuczne, jednak fabuła nie jest najgorsza. Można tę książkę przeczytać przez jeden wieczór. Właśnie taki lutowy, kiedy tęsknimy za wiosną, za zmianą. Obyśmy tylko nie wyprosili sobie takiego przewrotu, jaki otrzymał w darze od losu główny bohater powieści Segala. Można powiedzieć, że dostał to, na co zasłużył - z drugiej jednak strony ile razy zdarzy się nam pokierować namiętnością? Książka do refleksji.

środa, 2 lutego 2011

„Szatańskie wersety” Salman Rushdie


Fakt, że recenzuję już drugą powieść Rushdiego oznacza, że nie tylko lubię tego pisarza, ale przede wszystkim chcę się podzielić wrażeniami z książki, przez którą jej autor został skazany na śmierć. Ale spokojnie - indyjski pisarz żyje i ukrywa się w Wielkiej Brytanii strzeżony przez ochronę. No, ale wszystko po kolei. Może zacznę od tego dlaczego „Szatańskie wersety” wydane w Anglii w 1988 r. już w tym samym roku zostały potępione i obłożone cenzurą. W zaledwie dziewięć dni po publikacji „Szatańskich wersetów” w Wielkiej Brytanii rząd Indii wprowadził zakaz importu brytyjskiego wydania na mocy indyjskiej ustawy celnej. Przywódca Iranu ajatollah Ruhollah Chomeini uznał powieść za przeklętą z powodu bluźnierstwa wobec islamu, a edykt, który wydał nawołuje do zgładzenia jej autora.

Powieść dzieli się na trzy opowieści. Pierwszą rozpoczyna upadek z wysokości 9 tysięcy metrów dwójki mężczyzn – zakładników porwanego samolotu, który w wyniku zapłonu materiałów wybuchowych przymocowanych do ciała samobójczyni eksplodował nad kanałem La Manche. Ci - cudem przeżywają tę eksplozję. Wpadają do morza, a te wyrzuca ich na angielską plażę. Obaj są indyjskimi aktorami. Cudowny Gibril Fariszta (poprzednio Ismail Nadżmuddin) jest legendarną gwiazdą kina indyjskiego. Saladyn Czamcza (poprzednio Salahuddin Czamchawalla) odebrał staranne angielskie wykształcenie, mieszka w Londynie i robi karierę podkładając głosy do reklam telewizyjnych. Jak się okazuje upadek z nieba wpłynął na naszych bohaterów. Gibril, który dotychczas był kobieciarzem, otrzymuje aureolę i przyjmuje postać Archanioła Gibrila (Gabriela). Natomiast spokojny i ułożony Saladyn ma rogi, kopyta i ogon, przypominając Szatana.

Druga opowieść przeplata się z pierwszą. Tak jak pierwsza podejmuje wątki natury i konsekwencji religijnego objawienia oraz wiary, odwołuje się do historycznych źródeł islamu. Ta część narracji rozgrywa się w snach Fariszty, w których Fariszta zostaje Archaniołem Gibrilem, oraz w filmie opartym na jego wizjach, w których gra rolę archanioła. Sekwencje senno-filmowe, stanowiące przetworzenie dziejów proroka Mahometa w Mekce, opowiada historię Mahounda (pogardliwa średniowieczna nazwa Mahometa). Mahound jest biznesmenem, który zostaje prorokiem w Dżahilijji, pustynnym mieście z piasku, otrzymuje boskie objawienia za pośrednictwem anioła Gibrila i zakłada religię zwaną „uległość” (dosłowne angielskie tłumaczenie arabskiego słowa islam).

W trzeciej opowieści, także rozgrywającej się w snach Fariszty, charyzmatyczna święta kobieta odziana w motyle przekonuje wiernych z muzułmańskiej wioski w Indiach do odbycia pielgrzymki do Mekki. W drodze niemal wszyscy giną, gdy wbrew temu, czego się spodziewali, wody Morza Arabskiego nie rozstępują się przed nimi.

Zgodnie z tym, jak sam Rushdie charakteryzuje swoich bohaterów, „Szatańskie werset” to opowieść o dwu boleśnie rozdartych „ja”. W przypadku pierwszego z nich, Saladyna Czamczy, to podział o charakterze świeckim i społecznym – Czamcza jest rozdarty, by ująć to łagodnie, między Bombajem a Londynem, między Wschodem a Zachodem. W przypadku drugiego z nich, Gibrila Fariszty, rozdarcie ma charakter duchowy, to pęknięcie w jego duszy. Fariszta stracił wiarę i jest zawieszony między swoim ogromnym pragnieniem wiary a świeżą niezdolnością do wierzenia. Powieść jest o ich poszukiwaniu pełni”.

Tu warto by w końcu wspomnieć dlaczego wyznawcy islamu potępili Rushdiego. W książce jest fragment opowiadający o wizjach Gibrila, których akcja toczy się w Dżahilijji, mieście Mahounda. Rushdie wspomina w nich o legendarnym epizodzie z życia Proroka, gdy Mahomet dodał do Koranu wersety wynoszące do statusu aniołów trzy boginie czczone przez uprawiających wielobóstwo mieszkańców Mekki. Później Mahomet usunął te wersety, gdy stwierdził, że zostały mu przekazane nie przez Allaha, ale przez Szatana udające anioła Gibrila. Rushdie opisuje te wydarzenia jednak inaczej. Gibril w swoim śnie, twierdzi, że zmuszono go do wypowiadania tych wersetów, że nie tyle Szatan, co sam Mahomet włożył fałszywe wersety w usta Gibrila. W innym sennym fragmencie to skryba Salman zmienia tekst księgi dyktowanej mu przez Mahounda, czego Prorok nie zauważa.

Kontrowersje wywołał nie tylko symbol szatańskich wersetów. Burzę rozpętała również filmowa fantazja na temat burdelu w Dżahilijji zwanego Zasłona, który przeżywa prawdziwe oblężenie, gdy dwanaście prostytutek przybiera imiona i tożsamość dwunastu żon Mahounda.

Rushdie napisał surrealistyczną powieść. Nie powiem, że jest łatwa w odbiorze. Przy jej lekturze trzeba być mocno skupionym, ponieważ jest złożona. To, jak to bywa w wykonaniu tego autora, niezwykła mieszanka fantazji i realizmu z symbolami i aluzjami. Powieść analizuje motywy migracji i utraty własnego miejsca na ziemi, wątpienia i utraty wiary religijnej, natury dobra i zła. Porusza również kwestie rozdarcia i metamorfozy, która może być powolna lub gwałtowna, bolesna albo przyjemna. Trudno mi było dotrzeć do tej książki, ale cieszę, że w końcu trafiła w moje ręce. Nie można jej odbierać dosłownie, ponieważ możemy zareagować jak wyznawcy islamu i dojść do wniosku, że obrażą uczucia religijne. To fikcja literacka, w którą wplecione są wydarzenia historyczne jednej z religii. Niemniej jednak zachęcam do spróbowania zmierzenia się z wyobraźnią Rushdiego.

środa, 26 stycznia 2011

Walter Moers „Miasto Śniących Książek”


To pokaźnych rozmiarów, pięknie wydany i zilustrowany tom - twarda oprawa, sznurek jako zakładka, miła dla oka czcionka. Miło było z nim usiąść w fotelu na balkonie i popijać aromatyczną kawę. To książka opowiadająca o… książkach, które biorą czynny udział w każdej sferze życia mieszkańców Camonii - fantastycznej krainy wymyślonej przez Moersa. Sam autor „ukrywa” się za tabliczką skromnego tłumacza języka camońskiego na niemiecki. Warto dodać, że czarno-białe rysunki są również jego autorstwa. Przypisy do nich nierzadko pomagały w wyobrażeniu sobie którejś z postaci bądź scharakteryzowaniu jej ubioru.

„Miasto Śniących Książek to przyjemna i wciągająca lektura (do tego stopnia, że zakończenie czytałam pod uniwersytecką ławką w trakcie mało pasjonującego wykładu fakultatywnego). Moers podobnie jak Tolkien stworzył swój cudowny świat - krainę z niesamowitymi stworzeniami obdarzonymi zdolnościami myślenia, pisania, recytowania, tworzenia.

Głównym bohaterem jest zaledwie 77-letni smok Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, początkujący poeta, który jeszcze niczego nie opublikował. Mieszka w Twierdzy Smoków, których się uważa za wielkich znawców literatury i dobrych pisarzy. Jak każdy jej mieszkaniec ma ojca chrzestnego – poetyckiego. Jego wujek ma czuwać nad jego rozwojem literackim, nauczyć go pisania, rozumienia tekstu, odpowiedniej jego interpretacji jak i czytania przed słuchaczami.

Akcja powieści rozpoczyna się w momencie kiedy Lancelot, ojciec poetycki Hildegunsta, leży na łożu śmierci. Wręcza swemu podopiecznemu rękopis nikomu nieznanego pisarza z prośbą o jego odszukanie i przedstawieniu światu. Lektura utworu to melodia obfitująca w śmiech, żal, smutek, westchnienia, wstrzymywanie oddechu i łzy. Smok dochodzi do wniosku, że to najlepsze co do tej pory udało mu się przeczytać i śmiało może określić jego autora najwspanialszym pisarzem wszechczasów. Do poszukiwań dopinguje Hildegunsta nie tylko prośba Dancelota, ale również chęć pobierania nauki od takiego mistrza. Zgodnie ze wskazówkami ojca chrzestnego udaje się do Księgogrodu, miasta które żyje i oddycha książkami. Książki tam się pisze, wydaje, sprzedaje, rekonstruuje, kradnie, a nawet zabija dla nich.

Po przebyciu do Księgogrodu smok zwiedza księgarnie, antykwariaty, kawiarnie, w których kosztuje książkowych ciasteczek, ogląda przestawienia teatralne, słucha odczytów pisarzy i poznaje najdziwniejsze stworzenia, których życie obraca się wokół książek. Nie wie, że w tym mieście nie może nikomu ufać – że dla cennego manuskryptu można być zdolnym nawet do zbrodni. Ujawnienie tajemniczego rękopisu pociąga za sobą wygnanie ze świata żywych, a dokładniej mówiąc zrzucenie do katakumb rozciągających się kilometrami pod miastem. Wyjście z nich nie jest taką prostą sprawą. Korytarze plączą się jak labirynt, pełno w nich ułożonych na regałach bądź porozrzucanych książek, w ciemnościach czają się niebezpieczne istoty, a na każdym kroku można wpaść na Łowcę Książek – uzbrojoną istotę, która odpłatnie poszukuje w katakumbach cennych arcydzieł ze Złotej Listy. Nie to jest jednak najgorsze. W Księgogrodzie nawet Łowcy Książek boją się żyjącego w katakumbach największego z maszkar - Króla Cieni. Nikt z nich nie przeżył spotkania z nim. Hildegunst rozpoczyna prawdziwą przygodę z zaskakującym finiszem.

Jeśli miałabym stworzyć listę 10 najlepszych książek to powieść Moersa byłaby bardzo wysoko. Autor ma swobodny, lekki styl. Zabawia czytelnika humorem, przeraża, wzrusza, zaciekawia. Bogactwo postaci, wątków pobocznych i historii mogłoby spokojnie posłużyć do napisania kilku powieści, a w ten sposób powstało arcydzieło. Zabawne, że po jego otwarciu czytamy ostrzeżenie, że zagłębienie się w jego treść czynimy na własne ryzyko. Uroku całości dodają również liczne rysunki czyniąc z tego prawdziwy majstersztyk. „Miasto Śniących Książek” to kopalnia fantazji, bogatej wyobraźni, humoru. Wymaga nieco oczytania od czytelnika, choćby z powodu nazwisk samych postaci, które jak się okazuje są anagramami znanych pisarzy, jednak i tu na pomoc biegnie polska tłumaczka, która załącza mały słownik. Należą jej się podziękowania, że nadgorliwie nie próbowała tłumaczyć nazw, dzięki czemu dla polskiego czytelnika Buchlingi pozostały Buchlingami, czyli małymi stworzonkami-cyklopami, które u progu życia wybierają sobie autora i uczą się na pamięć całej jego twórczości. „Miasto…” to propozycja dla tych, którzy lubią puścić wodze fantazji - dla dzieci, młodzieży i nie-dorosłych dorosłych.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

„Cień wiatru” Carlos Ruiz Zafón



"Cień wiatru" jest "o książkach przeklętych, o człowieku, który je napisał, o postaci, która uciekła ze stron powieści, żeby je następnie spalić, o zdradzie i utraconej przyjaźni. To historia o miłości, nienawiści i marzeniach żyjących w cieniu wiatru." To słowa 18-letniego Daniela Sempere, głównego bohatera, którego ścieżki skrzyżowały się z powieścią Juliana Caraxa "Cień wiatru". Słowa, które w najprostszy sposób streszczają fabułę, która w miarę czytania rozciąga się na kolejne wątki i postaci.

Akcja książki rozpoczyna się w Barcelonie w 1945 roku kiedy to niespełna jedenastoletni Daniel, prowadzony przez swojego ojca (księgarza i antykwariusza), dociera do ukrytego przed całym światem Cmentarza Zapomnianych Książek. Stamtąd chłopiec ma zabrać ze sobą jedną książkę, którą ma uchronić przed zapomnieniem. Jego wybór pada na „Cień wiatru” Juliana Caraxa, który staje się jego przyjacielem.
Powieść wciąga. Można ją przeczytać jednym tchem. Najlepiej w nocy w łóżku, tak jak to zrobił Daniel Sempere po raz pierwszy wczytując się w „Cień wiatru” Caraxa. Muszę przyznać, że Zafón ma niesamowitą wyobraźnię. W niezwykły sposób splótł dzieje dwóch chłopców-mężczyzn (Daniela Sempere i Juliana Caraxa) dając tym samym szansę pierwszemu z nich na przywrócenie do życia drugiego. Są do siebie podobni.
Matce Juliana nie dane było zaznać pełni szczęścia. Wyszła za mąż za mężczyznę, którego nie kochała, niosąc już w sobie dziecko innego. Skutki błędu, pragnienia zaznania miłości doprowadziły tak naprawdę do zguby jej dziecka. Matka Daniela zmarła kiedy ten miał cztery lata i w zasadzie chłopiec nie potrafił przypomnieć sobie jej twarzy ani głosu. Nie chciał przy tym oglądać jej zdjęć, by nie zobaczyć na nich zupełnie obcej osoby.

Daniel po przeczytaniu "Cienia wiatru" Caraxa próbuje odszukać inne jego powieści,  dowiedzieć się czegoś o samym autorze, jednak bez skutku. Odkrywa, że ktoś wykupuje wszystkie egzemplarze utworów Juliana i pali je. Jak zapewne czytelnik domyśla się Daniel próbuje rozwikłać tę zagadkę rozpoczynając tym samym największą przygodę swojego życia.

Wątek sensacyjny splata się z miłosnym czyniąc z powieści nieomal melodramat,- tylko tak mogę określić wydarzenia, które się dzieją przed opuszczeniem Barcelony przez młodego Juliana. Odrzucony przez ojca, znienawidzony przez kolegę zazdrosnego o Penelope, miłość jego życia, musi wieść żywot z dala od tego, co kocha. To nie tylko powieść o książkach. Z łatwością natrafimy w niej na przyjaźń, nienawiść, sceny z dreszczykiem. Sceneria zamglonej Barcelony jak i owianego tajemnicą pałacu Aldayów bardzo w tym pomaga. Sekret książek Juliana Caraxa to jedno, a historia pałacu to drugie. Można odnieść wrażenie, że samo przekroczenie progu tego przeklętego domu spowodowało rzucenie jakiejś klątwy na naszego bohatera. Jeśli to tego dorzucić zakazany związek z córką z rodu Aldayów i pochodzenie samego Juliana to już mamy sagę rodzinną.

"Cień wiatru" czytałam trzy razy. Początkowo byłam nim zachwycona, jednak podczas następnych lektur, jak to zwykle tak powinno być, dostrzegałam szczegóły, które psuły mi efekt. Przyznaję, że książkę przyjemnie się czyta - obrazy miasta sprzyjają w budowaniu klimatu. Nie mogę jej odmówić tego, że jest ciekawa i wciągająca. Nie mniej jednak trafiają się momenty wręcz nieprawdopodobne. Kusi mnie by je wymienić, ale nie chcę zepsuć czytania innym. Mogę pochwalić Zafóna za styl. Przymykam oczy na zdarzający  się gdzieniegdzie zbyt kwiecisty dobór słów i metafor. Całość wydaje mi się zgrabną opowieścią przeglądającą pogmatwane losy jej licznych bohaterów. Kto lubi czytać o tajemnicach, życiorysach ludzi o zróżnicowanych charakterach, ich pragnieniach i namiętnościach oraz wczuwać się w akcję to "Cień wiatru" jest propozycją dla niego. Nieco zdradzę, że później wydane w Polsce "Gra anioła" i "Marina", określane z "Cieniem" tryptykiem barcelońskim, oceniam już za nieco mniej udane wytwory twórczości Zafóna.

sobota, 22 stycznia 2011

„Dzieci północy” Salman Rushdie


 „Dzieci północy” przeczytałam dwa lata temu. Znajomy polecił mi „Grimusa” Rushdiego. Później odwiedziłam bibliotekę w poszukiwaniu „Śalimar Klaun”. Wypożyczono wszystkie egzemplarze, ale natrafiłam na „Dzieci…”. Nie przeczytałam ich jednym tchem w ciągu jednej nocy. Towarzyszyły mi przez jakiś czas w tramwaju, w przerwie w pracy, w łóżku przed snem. Zdarzało mi się przysypiać z książką w ręku.

Jedno, czego nie mogę odmówić Salmanowi to magii. „Dzieci północy” to połączenie historii i czarów w wyjątkowym stylu. Rushdie co prawda nie jest obiektywny obrazując Indie, ale trudno byłoby mu takim być w jego sytuacji.

Urzekł mnie główny wątek tysiąca jeden dzieci, które przychodzą na świat o północy, kiedy również rodzą się niepodległe Indie. Dzieci to symbol. Symbol odrodzenia, nowych nadziei. Mali obywatele rodzą się z niezwykłymi zdolnościami. Salim Sinai, główny bohater i zarazem narrator tej opowieści, potrafi łączyć się myślami z pozostałymi dziećmi północy. Tworzy Konferencję. Próbuje wspólnie z nimi zrozumieć po co tak naprawdę żyją, dlaczego otrzymali nadzwyczajne zdolności i w zasadzie czemu urodzili się w tę wyjątkową noc.

Historia przeplata się z fikcją. Poznajemy losy poszczególnych dzieci, dowiadujemy się jak wykorzystują swoje zdolności, jak radzą sobie ze swoją niezwykłością. Przeżywamy młodzieńczą miłość Salima i dramatyczny finał dzieci północy, a wszystko to w tle bajkowego krajobrazu Półwyspu Indyjskiego.

Niezwykłość, bajkowość, magia i bieda. O tym opowiada ta książka: o dążeniu do lepszego życia, polepszeniu statusu społecznego, gromadzeniu pieniędzy, wpływach, krętactwach. Ścierają się tu dwie siły – biedny i ciemny lud oraz władza. Historia Salima to bajka o Kopciuszku tyle, że bez takiego wesołego zakończenia. Decyzja jednej osoby odmienia jego życie. Pytanie tylko - jakie ono byłoby, gdyby jej nie podjęto? Możemy „pogdybać”. Czy Salim byłby takim samym Salimem, gdyby urodził się na przykład w slumsie? Czy również interesowałoby go wnętrze człowieka, gdyby codziennie rano zastanawiał się jak przeżyć kolejny dzień? „ Dzieci północy” to powieść o wyborach, strachu, marzeniach.

W mojej ocenie ogólny efekt psuje natłok postaci. Oczywiście, jeśli ktoś lubi wielowątkowość, „miszmasz” charakterów, życiorysów i akcji, to jest to pozycja jak najbardziej trafiona. Moim zdaniem autor w ten sposób nieco odwraca uwagę czytelnika od głównego wątku. Zapewne było to zamierzone, niemniej jednak spowalnia akcję. To dobra książka dla kogoś, kto lubi niejednorodną fabułę. „Dzieci północy” wciągnęły mnie, ale nie wydaje mi się bym mogła je przeczytać ponownie z równym zapałem, a takie lektury cenię najbardziej.

środa, 19 stycznia 2011

Na początek...

Postanowiłam sobie, że ten blog potraktuję jak własne dziecko - będę się nim opiekować, nie zaniedbam go, będę do niego zaglądać, żeby zawsze napisać choć parę słów i aby stawał się coraz piękniejszy. Nie jestem krytykiem literackim. Nie mam nawet takiego wykształcenia ani aspiracji. Broń Boże, nie chcę być niczym w rodzaju medium opiniotwórczego. Nie ma takiego celu ani potrzeby. Lubię pisać odkąd spodobało mi się pisanie wypracowań w szkole. Lubię też czytać, więc pisanie plus książki musiało w końcu zaowocować. Przy wielkim wsparciu i motywacji miłej osoby (dziękuję Ci Bu) powstała Nelinka.

Tytuł blogu to oczywiście skrót. Jak zapewne czytelnik się domyśla, pierwszy człon oznacza imię głównej bohaterki powieści Henryka Sienkiewicza "W pustyni i w puszczy". Jak przystało na lekturę szkolną wypadało ją przeczytać. Miałam ją akurat w domu. Brat dostał ją w nagrodę za wygranie konkursu wiedzy o pisarzu dla dzieci. Już nie pamiętam czy chodziło o Juliana Tuwima czy Jana Brzechwę. W każdym bądź razie spodobał mi się jej format i czcionka, więc nawet liczba stron mnie nie odstraszyła od czytania. Na lekturę poświęciłam całe ferie zimowe. Policzyłam ile stron powinnam przeczytać każdego dnia i zagłębiłam się w opowieść Sienkiewicza. Do dzisiaj mi została dziecięca ciekawość tego, jak się rozwinie fabuła. Później jeszcze raz przeczytałam tę książkę.
A teraz już mniej poważnie. "Inka" to końcówka od szkolnej ksywki "Bulinka". Wymyśliła ją bliska mojemu sercu kumpela. Pozostałe dwie koleżanki z paczki to podchwyciły, więc w liceum czasami nie byłam Ewą, lecz Bulinką.

Nie chcę tu robić selekcji książek. Pewnie się trafi jakaś poważna pozycja, wielokrotnie nagrodzonego autora. Nie omieszkam jednak napisać coś na temat wyciskacza łez i lekkiego czytadła dla kobiet. Żałuję, że fabuł wiele cennych książek już prawie nie pamiętam. Postaram się jednak je odkurzyć z pamięci i podzielić się z Wami wrażeniami o nich. 

Chciałabym, żeby lektura tego blogu była przyjemnością, dlatego za wszelkie uwagi i opinie będę bardzo wdzięczna.